Jest piękna jesień , taka Indian Summer. Postanowiłem sprawdzić jak wygląda w Alpach, nad Jeziorem Bodeńskim. Wyruszyłem autem w nocy, a już około południa byłem już na miejscu, replica rolex w Lindau bawarskim miasteczku nad jeziorem
A skoro tak, no to jazda wzdłuż Renu do Vaduz w Liechtenstein.. A dlaczego tam? Bo jeszcze nie byłem, a że trasy pierwsza klasa, widoki nieziemskie, to czemu by nie.. Przede mną góry po horyzont, wokół zieleń mieszająca się już z kolorami jesieni, no i słońce nisko odbijające się od tafli najpierw jeziora, a potem Renu. A to wszystko pośród rozłożonych niczym dywan tras rowerowych. Tam gdzie kończy się mapa, a zaczyna przygoda..
Jechałem więc w krainie baśni i fantazji, brakowało tylko Hobbitów i pierścienia. Bo wszystko co najważniejsze było ze mną – przygoda . To nieznane pcha mnie nieustannie. Anglicy mawiają:
„If you think that adventure is dangerous, try routine, it’s deadly”
Jeśli uważasz, że przygoda jest niebezpieczna, spróbuj rutyny, ta jest śmiertelna..
Z tą myślą coraz częściej ruszam w nieznane. Gdzie wiatr, widoki, nowe miejsca są przewodnikiem po mojej trasie, bułka z miejscowej piekarni ma smak dzieciństwa, a następny zakręt kryje wiele tajemnic.
Tak właśnie było. Dziś przejechałem przez 4 kraje: Niemcy, Austrię, Szwajcarię i Liechtenstein. Ale daję słowo, że w żadnym razie nie wiedziałem, kiedy je przekraczałem. To jest zaleta podróżowania rowerem. Nigdzie nie ma kontroli. Jedziesz przed siebie, naturalną granicą są góry i rzeki, a resztę wyznacza wyobraźnia. A ta dzisiaj wzbiła się na mój najwyższy poziom…
Jednym słowem: „The sky’s the limit”. Co prawda nie do końca jeszcze wiedziałem, gdzie dziś śpię i na czym, albo z kim? Ale sami przyznajcie: skoro takie widoki przede mną i za mną w sumie też, nocleg w tym przypadku był pięciorzędnym zmartwieniem, o ile w ogóle zmartwieniemJ). Kto by się przejmowałem taką przyziemną myślą jak „gdzie spać”. Mnie w tym momencie zajmowało znajdowanie miejsca na piknik, nazywanie kolorów nieba, tłumienie zachwytów…
Sunę więc śmiało przed siebie, tuż obok ścieżki pojawił się nawet stadion w Liechtensteinie, FC Vaduz, no więc grzech było nie wpaść. Ponoć grały tu nawet jakieś polskie kluby w przedeliminacjach do baraży o rundę wstępną do 3 Ligi europejskich pucharów. Nie, nie pytajcie jak im poszło… Ja tu jestem tu po to, aby się delektować moją wyprawą, skubać źdźbła trawy nad Renem, wpatrując się w niebo, patrzeć w oczy alpejskim krowom, skminić w końcu jak płynie ten Ren (bo do tej pory nie wiem), ewentualnie zastanowić się w jakim języku zagadać do lokalsów, a nie roztaczać wywody nad stanem naszej piłkiJ)
Cisnę więc dalej na drugą stronę Renu, przez drewniany zadaszony most, który wygląda jak Osada w Biskupinie. Z tą różnicą, że nie ma w ogóle ludzi. Jadę sam, w uszach szumi wiatr, oczy paraliżuje piękno. Mijam za sobą Vaduz, ciekawa stolica. Na pewno góry nad nią prezentują się o niebo lepiej, ścieżka rowerowa wciska się wąsko między góry i rzekę, słońce niemrawo chowa się za szczytami. Zmrok w górach zapada szybciej. Ta myśl uświadomiła mi, że pora obczaić jakąś pryczę do spania z dostępem do wody. Skoro mieszka tu tak niewiele ludzi, chyba jeden rowerzysta nie zrobi nikomu różnicy. Szukam tabliczki z napisem „Zimmer Frei”. Na próżno. Albo nie doszła jeszcze tutaj ta moda, albo mieszkańcy tego małego, bogatego państewka nie muszą wynajmować pokojów, aby dorobić do 1 – waszego. Chyba jednak to drugieL .
Dosłownie za moment jestem w Szwajcarii, generalnie nie wiedziałbym o tym ( w Liechtensteinie nie ma pociągów) , gdyby nagle nie wyrosła przede mną mała stacyjka, a na nią właśnie wjeżdżał pociąg do Sankt Gallen. Idąc za słowami Maryli, wsiadam do pociągu, byle jakiego, ale w trakcie jazdy kupuję jednak ten bilet w aplikacji, nie chcąc aby kara za brak biletu przerosła mój cały wyjazdowy budżet i szukam noclegu w necie. Sankt Gallen to spore miasto, więc o nocleg chyba nie trudno, a poza tym jest na mojej trasie wokół Jeziora B. więc układ idealny.
Szybko lokalizuję hotel, czyli
A smile is worth a thousand words.
Uśmiech wart jest tysiąca słów.
I w takiej mieszance kultur i języków można łatwo się pogubić, w jakim języku mówić. Ale najlepiej się uśmiechnąć, to często uniwersalny komunikat. W hotelu właśnie tak było. Płaciłem trochę w CHF, część w €, to nieważne. Największe granice czasem są w naszych głowach, grunt to często je przekraczać. Tak jak dziś, tyle krajów, a język i tak jest jeden, uśmiech . Rower kazano mi umieścić obok spiżarni, gdzie zamieniłem dwa słowa z kucharzem.
Potem wpadłem na ryneczek, pooddychać atmosferą, zabrać do kieszeni kilka fajnych wspomnień, rozmów z lokalsami, popatrzeć i posłuchać jak żyją.. Szybko wracam do hotelu, zapada .. cisza jutro kolejny dzień